Nauczycielem być … cz. 2
Wakacje 1994
Po zakończonych studiach i obronie pracy magisterskiej wróciłam do rodzinnego Tarnobrzega. Zaczęłam rozglądać się za pracą na miejscu, ale okazało się, że to nie takie proste, ponieważ arkusz organizacyjny ustalany jest już w maju i wtedy mają miejsce wszelkie ruchy kadrowe. Potem na znalezienie pracy w szkole w zasadzie nie ma już większych szans. Odwiedzałam kolejne placówki oświatowe coraz bardziej oddalone od rodzinnej miejscowości i dalej nic. Byłam zrozpaczona. Wówczas niespodziewanie okazało się, że jest etat, a w zasadzie pół i to na zastępstwo, w pobliskim Grębowie. Postanowiłam spróbować. Zostałam przyjęta i od 01 września 1994 r. rozpoczęłam pracę jako nauczyciel języka polskiego w Zespole Szkół Ogólnokształcących w Grębowie, gdzie – z małą przerwą na dwa urlopy macierzyńskie – pracuję do dziś.

Wrzesień
01 września 1994 r. oficjalnie rozpoczęłam pracę w ZSO w Grębowie. Uczyłam języka polskiego w klasie IV i VII, co stanowiło pół etatu, a drugie pół pracowałam jako … świetliczanka. W ten sposób zupełnie nieoczekiwanie, chociaż na jeden rok szkolny miałam zapewniony upragniony etat. Byłam szczęśliwa i bardzo podekscytowana. Spełniało się moje kolejne marzenie, jakim było niesienie kaganka oświaty. Nie przeszkadzało mi nawet to, że nie miałam pełnego etatu jako polonistka. Liczyło się tylko to, że mam pracę, że UCZĘ.
Szkoła okazała się dla mnie molochem, w którym początkowo najzwyczajniej w świecie się gubiłam. O ile dobrze pamiętam, uczyło się w niej ponad 800 uczniów. Składała się z dwóch połączonych budynków – w jednym mieściła się szkoła podstawowa, w drugim liceum. Była jedna dyrekcja, ale dwa pokoje nauczycielskie. Część nauczycieli uczyła w SP, a część w LO.
Muszę przyznać, że zostałam dobrze przyjęta, Razem ze mną pracę rozpoczęło jeszcze dwoje nauczycieli.
Początki pracy
W tamtych czasach klasy były bardzo liczne, często liczyły powyżej 30 uczniów, a w pamięci utkwiła mi pewna klasa, która składała się z … 42 uczniów – na tyle osób przewidziany był dziennik lekcyjny (wówczas oczywiście papierowy, bo o elektronicznym nikt nawet nie słyszał).
Liczebność klas nie była jednak zbytnią przeszkodą, ponieważ uczniowie byli wówczas zdecydowanie bardziej zdyscyplinowani i chętni do nauki niż – niestety – jest teraz. Oczywiście sporo czasu zajmowało mi sprawdzanie wypracowań, ponieważ zdarzało się, że np. uczyłam 2 klasy maturalne liczące średnio 34 uczniów, z których każdy pisał wypracowanie na min. 3 strony kancelaryjne (A4), co stanowiło ponad 200 stron do sprawdzenia na miesiąc. Były to jednak z reguły prace dobre i bardzo dobre, ale wynikało to głównie z faktu, iż aby dostać się do liceum, uczniowie kończący 8 klasę musieli zdawać egzaminy wstępne. Ponadto istniało wówczas coś takiego, jak … dodatek za sprawdzanie zeszytów J, o czym dziś nauczyciele poloniści mogą sobie tylko pomarzyć, a ci, co pracują od niedawna, nawet nie wiedzą bardzo, co to jest.
Przyznaję, że miałam sporo bardzo ambitnych uczniów, dla których często przygotowywałam dodatkowe materiały. Do dziś pamiętam, jak zarwałam noc, przypominając sobie – na życzenie jednej z uczennic – starożytne stopy metryczne. Dziś mamy Internet, więc nie byłoby z tym problemów, wtedy jednak nie było takiego „ustrojstwa” i trzeba było jakoś sobie radzić samemu.
Mam ogromną satysfakcję, że „wychowałam” sobie kilka przyszłych polonistek, z których Ela jest czynnym nauczycielem języka polskiego. O losach pozostałych, niestety, nic mi nie wiadomo.
Pamiętam też pewien ogólnopolski konkurs organizowany przez poczytne wówczas czasopismo „Cogito”, w którym moja uczennica Dorota (będąc wówczas w II klasie LO) napisała pracę maturalną, za którą otrzymała wyróżnienie. Było to naprawdę duże osiągnięcie, gdyż takich prac konkursowych wpłynęło kilkaset, a w dodatku w większości pisane były przez uczniów starszych klas.